Podczas powstania Warszawa przypominała koncert z wieloma fortepianami i wielkimi bębnami. Nieustannie trwała wymiana strzałów i od czasu do czasu wybuchów. Orkiestra miała kontynuować ten repertuar przez najbliższe dwa miesiące, z jedynie krótkimi przerwami w nocy… – wspomina prof. Jarosław Piekalkiewicz, żołnierz AK, którego miałem zaszczyt gościć w swoim domu w Przemyślu podczas spotkań Strychu Kulturalnego. Piekalkiewicz walczył w Śródmieściu, podobnie jak mój stryj Marian Milewski, ps. Czarny, który wsławił się m.in. zniszczeniem Dworca Pocztowego będącego gniazdem wroga. Odpowiadał także za usunięcie sadystycznego mordercy kilkudziesięciu Polaków zwanego Panienką. Zgliszcza tamtej Warszawy ukryły wiele historii. Te ocalone pozwalają zrozumieć, co kierowało ludźmi, którzy mimo miażdżącej przewagi wroga postanowili odzyskać swoje miasto. Dziś mija 76. rocznica podpisania układu o zaprzestaniu działań wojennych. To dobry moment, by podzielić się z Państwem powstańczymi wspomnieniami dwóch bliskich mi osób – Marek Kuchciński.
Prof. Jarosław Piekalkiewicz ps. Andrzej z batalionu „Zaremba”-„Piorun”
Wspomnienia z Powstania Warszawskiego
Gdy mijał lipiec wszyscy wiedzieliśmy, że zbliża się powstanie. Wiedzieli to też i Niemcy. Już zawczasu przygotowali bunkry, znajdujące się przy zajmowanych przez nich stanowiskach. Przewidywaliśmy, że dotarcie Sowietów do bram Warszawy jest kwestią paru dni. Pierwszy alarm pojawił się pod koniec lipca. Sprowadziłem swoich trzech dowódców oddziałowych do mojego mieszkania na ulicy Wspólnej 13. Czekaliśmy na telefon od dowództwa. Po kilku godzinach niespokojnego oczekiwania, alarm został odwołany. Wszyscy wrócili do swoich domów.
Następny alarm ogłoszono 1 sierpnia. Zdecydowano, że powstanie rozpocznie się w godzinach szczytu, o piątej po południu. Tłumy powracających z pracy mieszkańców Warszawy miały za zadanie kryć udających się na swoje miejsca powstańców. Znów spotkaliśmy się w mieszkaniu na Wspólnej. Strzelanina rozpoczęła się już wcześniej, gdy powstańcy transportujący broń starli się z niemieckimi patrolami. O godzinie 17:00 w całej Warszawie wybuchły strzały. Mój telefon milczał, a my czekaliśmy i czekaliśmy. Wokół nas już wszędzie toczyły się walki. W końcu odesłałem dowódców oddziałowych do swoich jednostek, by dołączyli do swoich ludzi. Miałem ich telefony, ale poleciłem im dołączyć do najbliższej jednostki Armii Krajowej. Nie mieliśmy żadnej broni. Postanowiłem w dalszym ciągu czekać na telefon z rozkazami, przynajmniej dla siebie. Upływały godziny, a telefon wciąż milczał.
Z okna na najwyższym piętrze spostrzegliśmy trzech uzbrojonych w gnaty żołnierzy niemieckich sił powietrznych Luftwaffe, swobodnie wymachujących bronią na pustej ulicy. Poszli dalej, kierując się w stronę placu Trzech Krzyży. Do dzisiaj żałuję, że nie zrzuciłem choćby doniczki na ich głowy. Szybko zablokowaliśmy masywne drzwi wejściowe, by nie mogli dostać się do środka. Niedługo potem odeszli. W nocy dołączyłem do grupy osób wznoszących barykady z wielkich betonowych płyt, niegdyś tworzących chodnik. Jeden z mężczyzn powiedział, że właśnie wrócił z ulicy Hożej, gdzie widział, jak polski oddział przejmuje siedzibę „granatowej” policji. Akurat wiedziałem, gdzie się znajduje, gdyż był to posterunek policji w naszej dzielnicy. Poszedłem na górę pożegnać się z rodziną i wyruszyłem na poszukiwania tego oddziału. Przejście przez dwie główne ulice, Marszałkowską i Poznańską, było bardzo ryzykowane, gdyż mogły być patrolowane przez Niemców. Co prawda miałem przy sobie swój hełm strażacki, jednak w przypadku nocnej walki nie byłby szczególnie przydatny. Szybko przebiegłem przez dwie przecznice i dotarłem do posterunku policji na Hożej bez żadnych trudności. „Kapral Andrzej zgłasza się do służby” zameldowałem dowódcy kompanii, Jurowi, który okazał się być komendantem Bazy Lotniczej. Powitał mnie i kazał usiąść pod ścianą z innymi, którzy tak jak i ja, przybyli z różnych jednostek i nie posiadali żadnej broni.
Po jakimś czasie ktoś przyszedł z informacją, że frontowe mieszkania w budynku na ulicy Hożej 62 były wcześniej zamieszkane przez oficerów Bahnschutz (niemieckiej policji kolejowej). Prawdopodobnie nie było tam już po nich śladu, ale i tak trzeba było to sprawdzić. Wtedy właśnie podchorąży Stec powrócił z patrolu (w Armii Krajowej podchorąży był kimś, kto ukończył szkołę oficerską, ale musiał odbyć rok praktyk, zanim otrzyma awans na podporucznika). Zgłosił się wówczas, że pójdzie to zrobić, ale potrzebuje jeszcze jednego ochotnika. Wyglądało na to, że nie będzie żadnych chętnych, w końcu nie mieliśmy broni; wtedy ja zgłosiłem się, że pójdę. Uzbroili mnie w gnata – polskiego VISa (kaliber 9mm, kopia amerykańskiego pistoletu Colt, wyprodukowany w Radomiu), który został „uwolniony” z rąk „granatowej” policji, a także w polski, przedwojenny ręczny granat.
Budynek znajdował się zaledwie kilka domów dalej. Otworzyliśmy drzwi transportowe i wbiegliśmy do środka. Stec ruszył sprawdzić pierwsze drzwi na parterze. Okazały się być zamknięte, więc zaczął próbować je wyważyć. Krzyknąłem „Stop, najwyższe piętro! Granat ręczny!” Zrozumiał, że musimy zacząć od najwyższego piętra, inaczej ktoś mógłby zrzucić na nas granaty. Pognaliśmy na górę. Budynek był wysoki, miał siedem pięter. Gdy dotarliśmy na szczyt, brakowało nam już tchu. Sprawdziliśmy pierwsze drzwi. Zamknięte. Stec odsunął się i znów przymierzył się do wyważenia ich siłą. Powstrzymałem go. Gdyby w środku znajdował się ktoś z bronią, byłby już martwy. Pokazałem mu, jak wyważa się drzwi trzymając za ich framugę i szybko szarpiąc do siebie. W razie ostrzału z wewnątrz, wrzucilibyśmy do środka ręczny granat. Sposób ten był wolniejszy, ale bezpieczniejszy. Trochę zajęło nam czasu, by otworzyć wszystkie drzwi. Gmach okazał się być pusty. Wróciliśmy zdać raport Jurowi. Wówczas przeniósł tam stanowisko dowodzenia kompanii, gdyż była to najwyższa i najbardziej solidna konstrukcja w okolicy. Główne dowództwo umieszczono na parterze.
Po zgłoszeniu się na ochotnika do tak ryzykownej akcji, Jur musiał zorientować się, że mogę wykonywać takie specjalne zadania i od tamtej pory brałem w nich udział aż do końca Powstania. Na początku przypisano mi dowództwo jednostki. Staliśmy się częścią 1. pułku pod dowództwem porucznika Aleksa. Moja jednostka składała się z pięciu innych ochotników, którzy zeszłej nocy świeżo dołączyli do Armii Krajowej. Byli to: Orzeł (Tadeusz Olechowski), Kajtek (Józef Krzysztowski), Spłonka (Andrzej Paszewski) oraz Biegacz, którego imienia nigdy nie poznałem, a także pielęgniarka, której imienia również nie pamiętam, mimo że spotkałem ją po wojnie. Orzeł był czeladnikiem szewca i wspaniałym druhem. Był nieustraszony. Kajtek należał do klasy średniej i był wiecznie przestraszony, ale wypełniał każdy rozkaz. Podziwiałem jego odwagę i poświęcenie sprawie. Orzeł i Kajtek byli w moim wieku. Splonkę nazywaliśmy „Dziadkiem”, gdyż miał około 30 lat, podczas gdy reszta z nas liczyła 17, 18 lat. Również w przypadku Orła mówiliśmy na niego inaczej – „Michał”. Czy było to jego prawdziwe imię? Nie wiem. Biegacz, któremu ofiarowałem swój hełm strażacki, zachowywał się dokładnie tak, jak każde inne warszawskie dziecko. Niesamowity był z niego bystrzak. Bardzo szybko zniknął nam z oczu. Kto wie, czy został zabity, czy znalazł dla siebie jakieś korzystniejsze zajęcie, a może ciekawszą jednostkę?
Pielęgniarka, która nie miała bladego pojęcia o swoim fachu, szybko odkryła, że moja jednostka jest dla niej zbyt niebezpieczna i postanowiła trzymać się blisko dowództwa plutonu. Właściwie okazało się, że było to dla niej najlepsze miejsce, jako że mogła tam nauczyć się podstaw pierwszej pomocy od innych pielęgniarek.
Na początku byłem jedyną uzbrojoną osobą, mając w posiadaniu gnata, 9 mm VISa. W końcu Orzeł otrzymał 7.65 lub 6.35 „damski” pistolet, a cały oddział zaopatrzono w jeden karabin Berthier francuskiej piechoty. Była to piękna broń, jednak wymagała specjalnej francuskiej amunicji, takiej o kształcie butelki. Starczało nam jej na wystrzelenie jedynie pięciu, sześciu serii. Broń przeznaczona była raczej na pokaz. Używaliśmy jej na warcie. Stopniowo udało mi się pozyskać więcej amunicji dla swojego gnata. Orzeł też miał jej całkiem sporo. Z czasem zdobyliśmy mnóstwo ręcznych granatów, które wytwarzane były głównie przez warsztat dywizjonu. Potrzebne materiały wybuchowe znajdowano w niemieckich niewypałach, a tych z kolei nie brakowało. Być może świadczyło to o nieskuteczności akcji sabotażowych, których dokonywali niemieccy robotnicy, wszyscy przestraszeni bombardowaniem aliantów. Oprócz tego mieliśmy dobre zaopatrzenie w butelki z benzyną. W ich środku znajdowały się opatrunki nasączone czymś, co w zetknięciu z benzyną wywoływało eksplozję. Butelki wybuchały po zbiciu, więc trzeba było być bardzo ostrożnym trzymając je w ręku. Kiedy znaleźliśmy (a może dostaliśmy?) pustą, drewnianą skrzynkę z przedziałką na flaszki wódki i uchwyty ze sznurów, zaczęliśmy używać jej do przenoszenia tych wybornych mieszanek. Choć niektóre z butelek w skrzyni zawierały prawdziwą, zwykłą wódkę, jakoś nigdy ich nie pomyliliśmy.
Nasza liczebność wydawała się być niedorzecznie mała. Mój oddział był średniej wielkości – w porównaniu z całą kompanią czy nawet batalionem. W tym czasie kompania Jura, będąca już 2. kompanią batalionu Zaremba, liczyła 220 żołnierzy uzbrojonych w jeden ciężki karabin maszynowy, jeden lekki karabin maszynowy, 25 gwintówek, trzy pistolety maszynowe i około 100 pistoletów (było ich trochę więcej, jako że wielu powstańców miało w posiadaniu swoje własne gnaty). Do tego brakowało nam amunicji. To było wszystko, czym mogliśmy walczyć, stawiając czoła dobrze uzbrojonym Niemcom przez 63 dni.
Po tym, jak nocą 1 sierpnia 1944 r. dołączyliśmy do kompanii Jura, następnego dnia zostaliśmy przeniesieni do mieszkania przyjaciół Steca (który mieszkał w okolicy), położonego na rogu ulicy Poznańskiej i Wspólnej. Naszym zadaniem było obserwowanie zajmowanego przez Niemców budynku centrali telefonicznej, który znajdował się blok dalej od Poznańskiej na rogu ulicy św. Barbary. Gmach, który liczył 7 pięter i posiadał bardzo solidną konstrukcję, został zamieniony w potężną fortecę. Na samym przodzie wzniesiono bunkier z ciężkim karabinem maszynowym, którego zasięg obejmował całą długość ulicy od Poznańskiej aż po Hożą. Właśnie tymi ulicami szedłem tamtej nocy i miałem ogromne szczęście, że Niemcy nie wszczęli ostrzału, co się im czasem zdarzało nawet bez celowania. Za dnia była to strefa śmierci. Przeprawa przez Poznańską na tej długości możliwa była tylko nocą lub poprzez obejście jej przecinając ulicę niżej. Stec zapoznał nas tam z uroczym starszym małżeństwem, mówiących z czarującym wschodnim akcentem. W ich bogato urządzonym mieszkaniu na podłodze leżały wspaniałe orientalne dywany. Starannie wyczyściliśmy buty, zanim weszliśmy do pokoju z balkonem, z którego mieliśmy świetny widok na budynek centrali telefonicznej. Na zewnątrz znajdowały się doniczki, których używaliśmy do kamuflażu. Robiliśmy zmiany, każdy po 30 minut, a w tym czasie właściciele zapraszali pozostałych na wyśmienite śniadanie.
Był piękny, słoneczny i ciepły dzień. Wtem Niemcy rozpoczęli ostrzał z karabinu maszynowego. Myślałem, że to nas wzięli za cel. Pobiegłem na balkon, a odbywający tam zmianę, wystraszony powstaniec zapewnił mnie, że strzelają w dół Poznańskiej. Ostrożnie spojrzałem w tamtym kierunku i moim oczom ukazała się wciąż poruszająca się, leżąca na ulicy kobieta. Niemiecki strzelec kontynuował ostrzał z karabinu maszynowego, rozrywając jej ciało na strzępy. Byłem przerażony. To była pierwsza ofiara, którą zobaczyłem w Powstaniu. Później dowiedziałem się, że biegła do dzieci, które pozostały po drugiej stronie ulicy. Nasi ludzie próbowali ją powstrzymać, jednak jej udało się wyrwać. Nie miała szans. Dzieląca ich odległość była zbyt mała, by Niemcy mogli spudłować. Słyszałem, że jej dzieci otrzymały bardzo dobrą opiekę do końca Powstania. Zaraportowałem o tym co zaszło starszemu sierżantowi.
Przez jakiś czas nasze stanowisko pozostawało ciche. Z kolei cała reszta Warszawy przypominała koncert z wieloma fortepianami i wielkimi bębnami. Nieustannie trwała wymiana strzałów i od czasu do czasu wybuchów. Orkiestra miała kontynuować ten repertuar przez najbliższe dwa miesiące, z jedynie krótkimi przerwami w nocy. Pewnego dnia usłyszeliśmy furkot, który brzmiał jak silnik samochodu. Dźwięk przybierał na sile. Pobiegłem na balkon i wyjrzałem na zewnątrz. Na skrzyżowaniu ulicy Wspólnej i Poznańskiej stał samochód pancerny. Rozpoczął ostrzeliwanie nas ze swojego działka. Zrozumiałem, że za cel obrał barykadę łączącą tę stronę ulicy z blokiem mieszkalnym, który to prowadził do budynku znajdującego się tuż naprzeciwko centrali telefonicznej. Stamtąd nie musieliśmy obawiać się ataku. Nie mogliśmy nic zrobić. Wtedy nie dysponowaliśmy jeszcze koktajlami Mołotowa, które moglibyśmy zrzucić na samochód pancerny. Nie mieliśmy też innych pozycji, poza zajmowaną przeze mnie na tym rogu ulicy. Po paru seriach samochód pancerny zawrócił i odjechał. Starszy Sierżant podbiegł na balkon i wystrzelił parę razy w odjeżdżających już samochodem pancernym Niemców. Było to trochę idiotyczne, choć w tamtej sytuacji całkowicie zrozumiałe. Od tamtego dnia już nigdy nie zobaczyłem go „na froncie”. Wówczas ja objąłem dowodzenie naszym oddziałem.
Ostatecznie moją jednostkę tworzyli: „Spłonka” (Andrzej Paszewski), „Kajtek” (Józef Krzysztowski) oraz „Orzeł” zwany Michałem (Tadeusz Olechowski) no i ja „Andrzej” (zgodnie z fotografią, którą zachowałem do dziś). Nasza broń była na wykończeniu. Ja miałem gnata 9 mm ze 100 nabojami, ale tylko z jednym magazynkiem. Michał (Orzeł) uzbrojony był w mały pistolet, 6 lub 7 mm, a Dziadek i Kajtek mieli tylko granaty. Oczywiście potem doszły też koktajle Mołotowa, których mieliśmy znaczne ilości, i które choć w zwykłej walce na ulicy były przydatne, to już niezbyt przeciwko wrogowi bardzo dobrze uzbrojonemu w lekkie strzelby czy karabiny maszynowe i miotacze (nie mówiąc już o ciężkiej artylerii). Jak już wspomniałem, dysponowaliśmy również pięknym karabinem Berthier francuskiej piechoty, ale używaliśmy go rzadko, jedynie na pokaz, gdyż mieliśmy do niego tylko 6 serii amunicji. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że nasi technicy byli w stanie dostosować tę strzelbę do naszej amunicji.
Tamtej nocy dostaliśmy rozkaz przeniesienia się do mieszkania na drugim piętrze budynek dalej, od rogu Wspólnej i Poznańskiej. Znajdował się tam balkon wychodzący na ulicę Wspólną. Mieliśmy w nim zbudować bunkier i zostaliśmy zaopatrzeni w liczne zapasy worków z piaskiem. Lokalni mieszkańcy okazali się chętni do pomocy. Jedynym kłopotem było to, że balkon pozostawał pod prawie ciągłym ostrzałem od „Frontu Leitstelle” (Miejsce transferu dla Niemców czekających na dostawy ze Wschodniego Frontu), który znajdował się kilka bloków od naszego. Niemcy ostrzeliwali nas z wyższych pozycji i ich pociski uderzały w podłogę balkonu sypiąc po niej iskry. Nikt nawet nie próbował przenosić ciężkich worków z piaskiem pod takim ostrzałem. Wyglądało to przerażająco. Na szczęście była to bardzo ciemna noc. Niemcy musieli zauważyć pewien ruch na balkonie za dnia i nastawić swój karabin maszynowy na jeden, konkretny cel. Otóż spostrzegłem, że ich pociski trafiają zawsze w jedno, to samo miejsce. Po paru seriach zaprzestawali ostrzału, by potem na nowo go rozpocząć. To było moje zadanie, by coś z tym zrobić. Poczekałem więc na przerwę, łyknąłem trochę wódki i przełożyłem pierwszy worek z piaskiem koło drzwi balkonowych. Wcześniej zauważyłem, że kule trafiają trochę dalej, więc wykorzystałem okazję. Szybko pracując, podczas każdej przerwy od ostrzału, niedługo miałem gotowy pierwszy rząd worków z piaskiem. Mogłem już stać i po prostu przenosić worki dalej. Znów miał rozpocząć się ostrzał, teraz kolejnego rzędu. Każdej przerwy udawało mi się zrzucić po dwa worki. Pociski uderzały w nie jak szalone. Z niemałym wysiłkiem i jeszcze większą ilością wódki w końcu doprowadziłem do tego, że strona ostrzałowa balkonu była gotowa. Pozostali dokończyli dzieła. Przed świtem bunkier mieliśmy już skończony. Niemcy wściekle strzelali w worki z piaskiem, więc podwoiliśmy rzędy. „Mój bunkier” przetrwał długo, aż do całkowitego zniszczenia pod koniec Powstania…
Marian Milewski, szef II kompanii zgrupowania AK „Gurt”
Zniszczenie Dworca Pocztowego
Słychać strzały ze wszystkich kierunków. Działko z wieży Dworca Głównego grzmi. Ma pod obstrzałem szeroki rejon: Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska, Chmielna, a w odwrotnym kierunku do Żelaznej. Ulice spustoszały, mieszkańcy grupują się w bramach. Mijam Chmielną 67, gdzie mieszkałem. Pozdrawiają mnie znajomi, życzą zwycięstwa. Z dala widzę naszą pierwszą grupę, popychają spiesznie wózek z bronią. Są prawie u celu. Nagle… o zgrozo! Seria strzałów z Dworca Pocztowego. Ranny jest „Robur I” (Janusz Debba – podchorąży) i „Idea” (Henryk – plutonowy). Chwilowe zamieszanie. Wózek – ciężka riksza przechyla się, tylne siedzenie z kołem w górze. Trzeba ratować sytuację. Posuwam się ze swoją grupą skokami od bramy do bramy. Jestem na wysokości ostatniego domu przytykającego do Dworca Pocztowego, skąd padły strzały. Zatrzymuję oddział. Szybko wyznaczam funkcję. Na komendę ostatni wspólny skok do wózka. Doskakujemy, równoważymy i z pomocą wyczekujących w bramie wyjeżdżamy na podwórze. Broń jest rozdana bardzo szybko. Sam zabieram Piata z pociskami. Z piętra już lecą butelki z benzyną na Dworzec Pocztowy; budynek chociaż drewniany, nie chce się zapalić. Otacza mnie kilku akowców dotąd nieznanych. Jeden z nich to nasz przyszły bohater „Sokół” (Zbigniew Bornstead – podchorąży), drugi to zaledwie czternastoletni „Welek” – goniec (strzelec). Grupą złożoną z „Kuby”, „Nawróconego” (Jan Sznajder – p.poruczik), „Sokoła” i dwóch lub trzech, których pseudonimów nie pamiętam, udajemy się na trzecie piętro. Wybieram stanowisko przy oknie, ustawiamy Piata. Jestem prawie w stojącej pozycji. Nauczony doświadczeniem o silnym odrzucie proszę, by mnie trzymano. Strzelam na dach poczty, gdzie lecą butelki. Huk! Dach w płomieniach, a my mimo trzymających mnie silnych młodych rąk lądujemy po drugiej stronie pokoju. Pierwsze wrażenie po strzale z nieznanej dotychczas broni, pierwszy mój strzał w Powstaniu do nieprzyjaciela. Patrzymy na wynik. Drewniany budynek Dworca Pocztowego dzięki rozlanej benzynie z butelki pali się teraz jak pochodnia. Jedno gniazdo nieprzyjaciela, które o mało nie pozbawiło nas prawie całego stanu naszej broni, przez które mieliśmy pierwszych zabitych i rannych, przestało istnieć!
Stanisław Ciesielski, przyjaciel Mariana Milewskiego:
Od 1 sierpnia 1944 r. przez 63 dni Marian walczył w Powstaniu Warszawskim. Pomimo bohaterskiej obrony Warszawa kapitulowała. „Czarny” i tysiące innych powstańców zostali aresztowani, lecz do niewoli szli z wysoko uniesioną głową. Marian nie czuł się pokonany. Podczas Powstania otrzymał stopień podporucznika, a następnie, już w Anglii awansował na porucznika. Został nagrodzony Orderem Wojennym Virtuti Militari (krzyż uznania za odwagę na polu bitwy), Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej, Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami, Medalem Wojska Polskiego, a w Wielkiej Brytanii angielskimi odznaczeniami. Po upadku Powstania trafił do niewoli do jednego z największych obozów jenickich w Oflag VII w Murnau w Bawarii, gdzie przetrzymywano łącznie 7000 oficerów. Gdy zbliżał się koniec wojny, Niemcy były pogrążone w chaosie i dezorganizacji. W obozach panował głód, zapasy żywościowe były znikome – wspomina Marian Milewski. Dopiero gdy obóz uwolniły amerykańskie oddziały w maju 1945 r., jego więźniowie zostali ocaleni przed śmiercią z głodu i wycieńczenia. W czerwcu 1945 r. Marian Milewski przyjechał do Włoch pierwszym transportem z Niemiec, gdzie dołączył do II Korpusu Armii Polskiej we Włoszech. Na początku stacjonował w Noli koło Naples, potem w Motoli w południowych Włoszech. Tam został przypisany do jednostki wartowniczej, której początkowo był zastępcą dowódcy, a potem dowódcą. W 1947 r. jego batalion został ewakuowany przez morze z Naples do Anglii. Na początku stacjonował w Cumberland, a miesiąc później został zesłany do Formby koło Liverpoolu, gdzie przejął pusty obóz V Pułku Królewskiego, który w tym czasie przebywał w brytyjskich koloniach. Pozostało tam jedynie kilku jego członków oraz garstka niemieckich jeńców.
Tłumaczenie z języka angielskiego Szymon Kuchciński