Rok 1989 to przede wszystkim wybory czerwcowe. Choć nie w pełni wolne, choć związane z wieloma kompromisami, to jednak niosące ogromną nadzieję i energię. W nastawionym antykomunistycznie Przemyślu nie było problemów ze zbiorem podpisów pod solidarnościową listą. Mimo wątpliwości co do ustaleń okrągłego stołu, ludzie wierzyli, że nadejdą nowe, dobre czasy. Poprzednia niechęć do głosowania w ustawianych wyborach do PRL-owskiego Sejmu zamieniła się w entuzjazm, że oto wreszcie w parlamencie zasiądą nowi ludzie. Kandydaci strony solidarnościowej mieli program, o którym rozmawiano w domach, pracy, na ulicy. Na liście niosącej powiew wolności byli ludzie, którzy dawali nadzieję, że podległe dotychczas ZSRR państwo polskie odzyska upragnioną wolność.
Marek Kamiński, przewodniczący Regionalnej Komisji Wykonawczej NSZZ „Solidarność” w Przemyślu, został zobowiązany przez Krajową Komisję Wykonawczą, by wspólnie z miejscową Solidarnością Rolników Indywidualnych powołać Komitet Obywatelski Solidarność woj. przemyskiego. Razem z szefem Solidarności rolniczej Janem Karusiem do współpracy zaprosił 15 osób, w tym Marka Kuchcińskiego.
Jednak ludzie, program to nie wszystko. Stara władza trzymała się mocno. Miała pełną kontrolę nad państwowymi mediami, cały aparat propagandy. Aby dotrzeć do ludzi, trzeba było niepodległościowy przekaz skierować bezpośrednio na ulicę.
– W czerwcu 1989 roku Przemyśl był chyba najbardziej zarzuconym transparentami wyborczymi opozycji solidarnościowej i plakatami miastem w całej Polsce – wspomina Marek Kuchciński. – Od pierwszych dni kampanii trwała wojna plakatowa w miastach i wioskach – w miejsce niszczonych najczęściej nocą plakatów i transparentów pojawiały się nowe, a bywało, że siedzibę przemyskiego lokalu oblegały grupy młodych kolporterów, nierzadko dzieci, pakujących do plecaków afisze i ulotki. Jedną z ulotek, tzw. ściągawkę, „jak skreślić przeciwnika” powielono we własnej podziemnej drukarni w ilości 300 tysięcy egzemplarzy. W takiej atmosferze przeciwnik, którego koalicyjnym biurem kierował podobno przemyski cenzor, nie tylko nie miał szans na zwycięstwo, ale kompromitował się, próbując przekonać wyborców festynami okraszanymi piwem i kiełbasą rozdawaną za „podpis poparcia” oraz wymyślonymi i malowanymi szablonowo hasłami typu: „koalicja musi wygrać, żeby Polska nie przegrała” – wspomina.
Przemyskie domy, sklepy, kioski Ruchu dosłownie znikały pod naklejanymi naprędce plakatami. To była prawdziwa batalia. W sztabie wyborczym mieszano wodę z mąką, które miały zastąpić prawdziwy klej. Na ulice ruszały dziesiątki osób, które starały się zawiesić ulotki w najbardziej widocznych miejscach. Nie było to łatwe. Część właścicieli witryn bała się władzy, sami zrywali plakaty, wołali milicję. W mieście pojawiły się widoczne patrole bezpieki, które niszczyły ogłoszenia. Z 4 tysięcy afiszy i transparentów solidarnościowych, zerwali około 3 tysięcy! Zerwano także flagi Solidarności, a osoby podające się za pracowników wydziału handlu urzędu miasta zmuszały kierowników i sprzedawców do zdejmowania z witryn sklepowych plakatów strony wolnościowej. Niszczono ogłoszenia wyborcze Solidarności także w Jarosławiu, Przeworsku i Lubaczowie.
W kampanii wyborczej Komitet Obywatelski postawił na edukację w terenie i otwartość wobec obywateli. Zaangażowano inteligencję, ludzi kultury, Kościół. Solidarność przedstawiano jako zgraną drużynę o wspólnych celach. By uniknąć podziałów, wyznaczono tylu kandydatów, ile było miejsc. Dla przyzwyczajonych do oddawania głosu na „jedynego słusznego kandydata” z PZPR obywateli KO przygotowywał także ściągi z tego, jak głosować. W biuletynach wyborczych apelowano m.in.: do mieszkańców o poparcie dla opozycji, bo „jesteście jej to winni, bo poparcie dla niej to koniec morderstw, gwałtów politycznych, cierpienia…” .
Wojna plakatowa kulminacyjny moment zanotowała w noc poprzedzającą wybory. Strona solidarnościowa była zdeterminowana. Całą noc, niemal do bladego świtu, w zaułkach, pod oknami, w podwórkach przemykali ludzie rozklejający potajemnie ogłoszenia wyborcze. Wielkie miasta, takie jak Warszawa, na tę właśnie noc dostały słynne plakaty z szeryfem, który zamiast gwiazdy, w klapie, ma znaczek Solidarności. Do Przemyśla on jednak nie dotarł. Były za to inne ulotki i obwieszczenia, z poświęceniem rozwieszane, gdzie tylko było można. Tam, gdzie nie było można zresztą także zawisły.
Wczesnym rankiem w niedzielę 4 czerwca 1989 roku otworzono lokale wyborcze. Frekwencję wyborczą oceniono na niezbyt wysoką – nie głosowało ponad 10 milionów Polaków z 27 milionów uprawnionych do głosowania. Było to wynikiem postępującej apatii społeczeństwa, które nie wierzyło, że wybory mogą coś zmienić. W całym kraju nastroje były spokojne, nie doszło do żadnych rozruchów.
Odcięta od sondaży, z czasem antenowym pół godziny w tygodniu opozycja nie do końca wierzyła w to, co miało się wkrótce wydarzyć: ze 161 miejsc w Sejmie dostępnych w wolnych wyborach, w pierwszej turze zdobyła 160, a pozostały kandydat przeszedł do drugiej tury. Ze 100 miejsc w Senacie w pierwszej turze kandydaci Solidarności obsadzili 92. W woj. przemyskim do parlamentu weszło czterech kandydatów: Jan Musiał i Tadeusz Ulma do Senatu, Tadeusz Trelka i Janusz Onyszkiewicz – do Sejmu. Mimo tak ogromnego społecznego poparcia Solidarność była zbyt słaba, by samodzielnie trzymać cugle władzy. Mimo tak dużego, wieloletniego wysiłku ludzie Solidarności nie udźwignęli ciężaru zmian.
Marek Kamiński dziś mówi: Doceniam bezkrwawe doprowadzenie do wyborów, ale z taką siłą, przewagą, poparciem społecznym Solidarność powinna stawiać warunki. Mam o to wielki żal. Solidarność była słaba i sterowana przez komunistów. Nie zauważyliśmy też ruchu Wilczka w 85 roku. Oni ustawiali swoich ludzi, ubeków pchali do firm. Podczas spotkań, również z Wałęsą, którego wtedy traktowaliśmy jako jedynego wodza, nigdy nie przypuszczałem, że są to ludzie, którzy pójdą z komunistami w alianse. Wstydzę się, że wtedy z nimi siedziałem. My chcieliśmy niepodległości, PRL to nie było niepodległe państwo polskie. Jak mieliśmy się czuć, wybierając Jaruzelskiego na prezydenta Polski? – mówi Kamiński.
Także szef Solidarności Rolniczej Jan Karuś o wydarzeniach po 89. roku wypowiada się w przygnębiającym tonie o politycznych przepychankach i uwłaszczaniu komunistów na majątku narodowym.
Wybrani posłowie i senatorowie również zawodzili. W „Spojrzeniach Przemyskich” z grudnia 1989 Marek Kuchciński pisał o niezadowoleniu i zniecierpliwieniu ignorowanego przez władzę społeczeństwa, braku inteligencji i bezradności.
Nikt jednak nie żałuje tamtego wysiłku. Ci, którzy poszli do wyborów 4 czerwca, chcieli po prostu obalić komunę. Udało się, ale zmiany nie przyszły łatwo, a żniwo ówczesnych zaniedbań zbieramy do dziś.
– Po 89. roku zaczęliśmy brać odpowiedzialność za państwo: na poziomie samorządów, instytucji państwowych i lokalnych. Z perspektywy lat można powiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, co w tamtym czasie można było zrobić. Spodziewaliśmy się zmian władzy państwa, było rozczarowanie, ale nie zniechęcało nas to do pracy. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to trochę inaczej: mała grupka ludzi dokonała cudów, walcząc z komuną, jak Dawid z Goliatem – przywołuje wspomnienia Marek Kuchciński.
Marta Olejnik